W poszukiwaniu nowej normalności (odc. 19)
Z kronikarskiego obowiązku, jak co tydzień patrzę w szklaną kulę i co w niej widzę? Jest źle, ale stabilnie (niektórzy to „źle” zastępują bardziej dosadnym określeniem). Liczba aktywnych przypadków i liczba hospitalizowanych zasadniczo utknęła. Nie rośnie, ale i specjalnie nie spada. Zanotowaliśmy co prawda w ubiegłym tygodniu wyraźny wzrost przeciętnej dobowej liczby zgonów (z 231 na 323), ale podejrzewam, że to raczej wynik opóźnień w ich raportowaniu w okresie świąteczno-noworocznym. Nie widać bowiem silnych przesłanek dla tak radykalnego skoku liczby zgonów.
Największą zmianą, jaką zanotowaliśmy w ostatnich dniach, był po raz kolejny wzrost przeciętnej dobowej liczby testów – tu skok z 41 na prawie 55 tys. Co więcej, w ciągu ostatnich trzech dni codziennie przetestowano ponad 70 tys. osób, i to jest rekord. Jednocześnie jednak zanotowaliśmy spadek średniego odsetka testów pozytywnych z ok. 20 do 16%. Ostatni raz tak „nisko” byliśmy na początku drugiej dekady października. Bardzo możliwe, że ten skok to faktycznie wynik przymusowych testów dla osób wracających samolotami po okresie świątecznym (pewnie głównie do UK). Inaczej trudno byłoby wyjaśnić tak nagłą zmianę i liczby testów, i odsetka testów pozytywnych.
Przed tygodniem sporo pisałem o strategii szczepień, więc dziś jedynie kilka najważniejszych myśli. Po pierwszy, ruszył wyczekiwany system rejestracji. No dobrze, nie rejestracji, co raczej deklaracji chęci bycia zaszczepionym dla osób poniżej 70 roku życia. Nie mogą one specjalnie liczyć na szczepionkę w pierwszym kwartale, bo z unijnego rozdzielnika dostaniemy ich 3 mln, a samych osób 70+ jest grubo ponad 5 mln. Oczywiście o ile EMA (Unijna Agencja Lekowa) dopuści do użytku szczepionkę konsorcjum Astra/Zeneca, a to zapowiadane jest na ostatni tydzień stycznia. Zaletą tej szczepionki jest możliwość przechowywania w temperaturze „lodówkowej”, co przy -70C niezbędnych dla szczepionki Pfizera i BioNTech jednak robi różnicę (Moderna potrzebuje zaledwie -15C).
Tak jak pisałem przed tygodniem, nie ma się co specjalnie emocjonować fazą 0 – mamy milion dawek, czy pół miliona szczepionek dla personelu medycznego i aktorów (żart), i zasadniczo na dniach powinniśmy zakończyć podawanie pierwszej dawki. Potem zaczną się szczepienia drugą dawką, więc sama liczba zaszczepionych przestanie rosnąć. Porównywanie się na tym etapie z Izraelem czy UK nie mają zatem większego sensu – rząd nie urodzi tych szczepionek, musimy czekać na dostawy. Podobnie jak i inne państwa europejskie, chyba że jest się Niemcami – wtedy można szukać na własną rękę (ich stać, nas niekoniecznie).
Dziś chciałbym się bliżej przyjrzeć restrykcjom i strajkowi przedsiębiorców. To w ogóle ciekawe, bo wydawało się, że słowo restrykcje i lockdown znikną z naszego słownika w 2021 roku. Prognozy ekonomiczne mówiły o energicznym odbiciu, a rząd kreślił wizję powrotu do normalności po etapie solidarności, czyli zasadniczo od najbliższego poniedziałku. A tu łup – rząd przedłuża restrykcje do końca stycznia. To i tak nic w porównaniu do deklaracji kanclerz Merkel, która przerażona rekordową dobową liczbą zgonów w Niemczech już zapowiedziała lockdown do Wielkanocy. Analogiczna sytuacja na Wyspach Brytyjskich. Europa się zasadniczo zamyka, i pierwszy kwartał można chyba już spisać na straty. Powiedzmy to sobie wprost – Polski to raczej nie ominie, nie ma się co łudzić. Oczywiście firmy nauczyły się funkcjonować w rzeczywistości pandemicznej, ale jednak dla niektórych branż może to być już prawdopodobnie o jeden most za daleko.
Trudno się zatem dziwić przedsiębiorcom, że mając nóż na gardle zaczynają mówić o proteście. Podobnie jak Cezary Kaźmierczak z ZPP nie sądzę, aby od przyszłego tygodnia ruszyły masowe łamania zakazów prowadzenia działalności w gastronomii czy hotelarstwie. Choćby dlatego, że właśnie rusza druga tarcza finansowana PFR dla kilkudziesięciu branż. A że ma działać na podobnych zasadach co pierwsza, można się spodziewać, że już wkrótce na kontach firm znajdą się przelewy od państwa. Złamanie prawa wiąże się z prawdopodobną koniecznością zwrotu pomocy publicznej, i to może powstrzymywać część firm przed obywatelskim nieposłuszeństwem. Ale pewnie tylko część firm, a nie wszystkie. Podejrzewam, że z każdym kolejnym tygodniem, a w pełnej krasie od początku lutego coraz więcej zamkniętych punktów usługowych się otworzy.
Czy władza będzie w stanie wyegzekwować restrykcje. Raczej nie, i to z bardzo prostego powodu – policjanci, zwłaszcza na prowincji, to ludzie, którzy mają rodziny, sąsiadów, etc. Polska kultura jest partykularna, tu nikt nie będzie robić znajomemu na złość wiedząc, że np. dzieci chodzą do tej samej szkoły. Na południu Polski te więzi są wyjątkowo mocne – tam układy rodzinno-towarzyskie są nierzadko o wiele silniejsze niż autorytet państwa. Nie sądzę zatem, aby górale się jakoś specjalnie krygowali z łamaniem zasad pandemicznego bezpieczeństwa. Władza może im skoczyć. Na nartach oczywiście.
W tym kontekście trzeba przypomnieć sobie banalną prawdę. Restrykcje nie przekładają się automatycznie na zmianę zachowań społecznych. Co więcej, z każdym miesiącem Polacy (ale nie tylko, to problem powszechny) są coraz bardziej zmęczeni obostrzeniami, a ich skłonność do ich „naginania” rośnie. Z tego może wynikać, że mimo wprowadzania kolejnych obostrzeń w Polsce (obecnie quasi „narodowa kwarantanna”) nie widzimy spadku współczynnika R poniżej 1, czyli takiego poziomu, który umożliwiałby cofanie się epidemii. Zresztą ani późną wiosną, ani wczesną jesienią, nie widzieliśmy spadków, co raczej właśnie stabilizację. Pytanie, co się stanie, jak ludzie zaczną jeszcze bardziej olewać restrykcje – rząd ma tu naprawdę niewiele do powiedzenia, mając też w pamięci opisany wyżej potencjał egzekucji.
Czy to oznacza, że w takim razie restrykcje trzeba luzować? No też raczej nie – to może przełożyć się na wzrost liczby zachorowań, za który przyjdzie rządowi zapłacić. Jak słusznie jednak wskazuje Piotr Trudnowski, władza ma optykę krótkoterminową, a to oznacza, że jakieś luzowanie dla obostrzeń dla gastronomii czy turystyki po 1 lutego nie jest wykluczone. Zasadniczo pole manewru rządu jest dziś zatem bliskie zeru. Zarówno na skutek własnej polityki komunikacyjnej (w komentarzu wykres pokazujący, że działania polskich władz w trakcie pandemii są wyjątkowo źle oceniane w porównaniu do innych krajów), jak i obiektywnych okoliczności i ograniczeń.
Inna sprawa, że jak celnie zauważa Marta Wenclewska, branża gastronomiczna czując, że nowa postpandemiczna normalność zmniejszy popyt na korzystanie z restauracji, może chcieć ruszyć już teraz, żeby zbudować więź ze zdeterminowanym=wiernym klientem i uzyskać przewagę nad tymi lokalami, które tego klienta dziś „opuszczą”. Teza oryginalna, ale moim zdaniem nie pozbawiona całkiem podstaw, choć z pewnością główną motywacją jest po prostu krótkookresowa chęć przetrwania.
Na koniec jeszcze dwa krótkie wątki. Po pierwsze otwarcie szkół. Mimo ponad roku, od kiedy koronawirus zawitał pod strzechy, wciąż relatywnie mało wiemy o mechanizmach transmisji, a dokładniej – o skuteczności poszczególnych restrykcji.
Większość badań przekonuje jednak, że małe dzieci nie są superroznosicielami wirusa, i dlatego powrót do szkół klas nauczania początkowego wydaje się rozsądnym rozwiązaniem. Zupełnie inny temat dotyczy dzieci starszych – tu badania są raczej zgodne, że nastolatkowie zarażają siebie i innych tak jak dorośli, a że rzeczywistość szkolna nie sprzyja dystansowaniu się, delikatnie mówiąc, to niestety, ale lepiej, aby pozostali w domach.
Po drugie, co wynika z pierwszego, my naprawdę wciąż w dużym stopniu poruszamy się we mgle. To niesamowite – wiosną 2020 roku wydawało się, że za rok będziemy już prawie wszystko wiedzieć. A tu – przykra niespodzianka. Wbrew obawom po świętach liczba nowych przypadków nie wzrosła – mamy już połowę stycznia i gdyby tak się stało, jakkolwiek widać by to było w danych, choćby o liczbie osób hospitalizowanych. Jak popatrzymy na wykresy zachorowań w poszczególnych państwach europejskich, to zobaczymy, że te krzywe niespecjalnie się na siebie nakładają. W Polsce szczyt zachorowań przypadł na początek listopada, ale były kraje, gdzie nastąpił on w październiku, ale także takie, gdzie można było go zaobserwować w grudniu. Ba, w takich Czechach mieliśmy szczyt i w październiku, i na przełomie grudnia i stycznia. Wymagałoby to pewnie dokładniejszej analizy, ale niespecjalnie widać geograficzne przemieszczanie się wirusa. Nie ma tu jakiejś większej logiki, a dokładniej – przynajmniej ja nie potrafię jej odkryć.
Bez większych nadziei pozostawiam Was z tą bezradnością. Mam nadzieję, że za tydzień dalej nie będzie widać oznak trzeciej fali, choć nie zapominajmy, że wciąż tygodniowo umiera ponad 11 tys. osób, a to więcej, niż choćby w rekordowym dotychczas styczniu 2018 roku, kiedy przez Polskę przetaczał się smog (jakie „szczęście”, że nadchodzącym mrozom mają towarzyszyć wiatr i opady śniegu, to może przynajmniej unikniemy giga-smogu; oby tylko znaleźli się ludzie, którzy pomogą w tych dniach osobom bezdomnym – jeśli znacie ludzi/instytucje, które walczą na tym odcinku, prześlijcie im proszę nie tylko ciepłe myśli, ale też ciepłe koce lub po prostu wsparcie finansowe).
Do zobaczenia za tydzień!