W poszukiwaniu nowej normalności (odc. 16)
Z kronikarskiego obowiązku wybrałem kilka danych o sytuacji epidemicznej w Polsce:
1) liczba aktywnych przypadków przestała spadać i chwilowo ustabilizowała się na poziomie 240 tys. osób, a liczba osób hospitalizowanych również się chwilowo ustabilizowała na poziomie 18,5-19 tys. osób;
2) CFR (case-fatality rate) wzrósł do 3,11% (ostatnio 2,42%) i jest już porównywalny z międzynarodową średnią dla państw rozwiniętych, czyli zasadniczo ludzie nie umierają na COVID poza szpitalami
3) liczba „ponadwymiarowych” zgonów w 50 tygodniu 2020 roku była niemal identyczna jak liczba zgonów z powodu COVID-19 (poniżej wykres pokazujący różnice tych dwóch zmiennych od początku pandemii) – to potwierdzałoby hipotezę, że nie uciekają nam żadne zgodny COVIDowe, a jednocześnie nie ma zgonów wynikających z przeciążenia służby zdrowia.
Co to wszystko może oznaczać? Wyhamowanie tempa spadku może sugerować wzrost współczynnika R, czyli tempa rozwijania się epidemii. Wydaje się to prawdopodobne, zwłaszcza patrząc na dane o mobilności Polaków, która mniej więcej od dwóch tygodni zaczęła rosnąć. Poprzednio (ok. 10 września) taka kombinacja skończyła się nagłym wzrostem zachorowań w trzeciej dekadzie września. Tyle, że wówczas obłożenie naszych szpitali było na poziomie kilkunastu procent, a dziś jesteśmy blisko maksymalnego potencjału.
Wniosek? Z istotnym prawdopodobieństwem można założyć, że to jest moment na zaostrzenie restrykcji. Jesienią spóźniliśmy się dwa tygodnie, i skończyło się niekontrolowanym wybuchem epidemii w październiku i „czarnym listopadzie”. Teraz sytuacja jest o tyle poważniejsza, że startujemy nie z przeciętnej liczby 500, a 10 tys. zdiagnozowanych zakażeń, i nie mamy żadnego pola manewru, jeśli idzie o służbę zdrowia. Jeśli ruszyłaby teraz zimowa fala (niektórzy nazywają ją trzecią falą), jej skutki mogłyby być gorsze niż i tak rekordowo tragiczne rezultaty jesiennej fali.
Czy taki scenariusz jest pewny? Oczywiście nie. W przeciwieństwie do końca września mamy zamknięte szkoły, a rząd podjął decyzję o zamknięciu otwartych kilkanaście dni temu galerii, hoteli i stoków. Co więcej, spora liczba najbardziej mobilnych osób przechorowała już COVID-19 jesienią i nie może przenosić wirusa, choć tu zalecałbym ostrożność, bo już w sieci pojawiły się wywiady z lekarzami, że jesteśmy blisko odporności zbiorowiskowej. Moim zdaniem tak nie jest. Zważywszy, że mamy do tej pory jakieś 50 tys. zgonów COVIDowych (zakładam, że z ponad 60 tys. ponadwymiarowych zgonów kilkanaście procent to ofiary niewydolności służby zdrowia), a TFR (total fatality rate) wynosi w Polsce ok. 0,8% (wiem, że są duże rozbieżności, od 0,2% do 0,5%, ale taki szacunek wydaje mi się na dziś rozsądnym założeniem, zwłaszcza mając na uwadze kilkutygodniową zapaść służby zdrowia, kiedy TFR rośnie 3-4 krotnie), to mamy ok. 6,25 mln osób. To oczywiście szacunek obarczony dużym błędem. Moim zdaniem można jednak założyć, że przeciwciała może mieć 15-20% populacji, co też potwierdzają wyniki kilku badań przesiewowych, choć pewnie są regiony, gdzie wskaźnik ten będzie bliższy 25%.
To niestety zbyt mała liczba, aby wyraźnie zahamować tempo rozprzestrzeniania się wirusa, choć pewnie w prognozach należy to uwzględnić – przed jesienną falą odporność nabyło nie więcej niż 2% Polaków. Jednocześnie zbliżają się święta Bożego Narodzenia – czas rodzinnych spotkań, których rząd nie jest w stanie ograniczyć (dlaczego, o tym za chwilę). To zaś oznacza, że scenariusza zimowej fali, co najmniej porównywalnej z tą jesienną, nie można dziś wykluczyć. Tym bardziej, że nadal system śledzenia kontaktów (czyli wywiady epidemiologiczne) leży, a nie pomaga mu rozproszony charakter transmisji (łatwiej ogarnąć ogniska niż pojedyncze przypadki).
Mając to na uwadze, będę bronić wczorajszej konferencji ministra zdrowia, podczas której chcąc nie chcąc zapowiedział wprowadzenie narodowej kwarantanny. Pojawia się naturalne pytanie, czy rząd nie powinien wprowadzić stanu nadzwyczajnego, bo ograniczenia przemieszczania się wydają się (podkreślam to słowo, nie jestem konstytucjonalistą) sprzeczne z Konstytucją. Wszyscy wiedzą, że tak się jednak nie stanie, zwłaszcza w okresie świąteczno-noworocznym – ciężar skojarzeń z 1981 rokiem bynajmniej nie pomaga.
Wiem jednocześnie, że nie są spełnione kryteria dla narodowej kwarantanny, ogłoszone na początku listopada. Powiedziałbym, że jeszcze nie są, bo to się może szybko zmienić. Ale rzecznik partii rządzącej już stwierdził, że minister zdrowia się zagalopował ze zmęczenia, i miał na myśli tzw. etap odpowiedzialności. Prawda jest jednak taka, że do fazy odpowiedzialności zgodnie z kryteriami już weszliśmy 28 listopada, przy średnio 19 tys. zdiagnozowanych przypadków dziennie. A tych jest obecnie niecałe 10 tys. Trzymając się zatem wspomnianych kryteriów, powinniśmy się raczej szykować do wejścia do etapu stabilizacji (z podziałem powiatów na strefy) – to miało nastąpić zaraz po świętach.
Sytuacja się jednak zmieniła, a prawdopodobieństwo nawrotu epidemii, za sprawą m.in. otwarcia handlu w grudniu, jest dziś wyższe niż jeszcze trzy tygodnie temu, kiedy ogłaszano plan działań na grudzień i styczeń. Zdaje sobie sprawę, że zakomunikowanie takiej zmiany rodzi duże polityczne koszty. „Jak to? Stoki miały być otwarte, tyle o tym dyskutowano, a tu nagle zamknięcie przed świętami!” Tym bardziej, że opinia publiczna, a zwłaszcza przedsiębiorcy, oczekiwali przejrzystych i wiarygodnych kryteriów. Trudno znaleźć właściwe rozwiązanie – tak krytykowany brak kryteriów, skutkujący możliwością zmiany decyzji w każdej chwili, okazał się jedynie niewiele gorszy od jasnych kryteriów, które właśnie zostały zawieszone.
Co zatem powinni zrobić rządzący? Tu nie ma złotych rad. Wydaje mi się, że szansą na choćby częściowe poradzenie sobie z taką sytuacją są trzy rzeczy, o których zresztą piszę od dłuższego czasu. Po pierwsze, przejrzyste konsultacje publiczne – włączenie różnych partnerów (publicznych, prywatnych i społecznych) w proces decyzyjny umożliwia stworzenia lepszych kanałów komunikacji decyzji, a zarazem większe ich zrozumienie. Po drugie, lepszy system zbierania i analizy danych ‒ słabością przyjętych w listopadzie kryteriów było oparcie ich na bardzo niewiarygodnych danych dot. liczby zdiagnozowanych przypadków, które na dodatek mają charakter historyczny, a nie wyprzedzający. Po trzecie wreszcie, pokorna, szczera i wiarygodna polityka komunikacyjna ‒ władza może popełniać błędy, ale musi umieć się do nich w odpowiedni sposób przyznać i wyciągać z nich wnioski.
W tym ostatnim kontekście chciałbym zwrócić uwagę na zdumiewający fakt, że przeprosiny premiera Morawieckiego za popełnione błędy (9.11) kompletnie nie przebiły się do opinii publicznej, tonąc w morzu propagandy sukcesu (sam dokładnie 9 listopada wieczorem zarzucałem premierowi nieuzasadniony hurra-optymizm). Do opinii publicznej przebiły się za to, i zostały bardzo pozytywnie przyjęte, przeprosiny czeskiego czy słowackiego premiera, choć zwykle wieści od naszych południowych sąsiadów nie trafiają do ogólnopolskich mediów. Okazało się zatem, że propaganda sukcesu mediów publicznych, której odpowiada propaganda klęski mediów „opozycyjnych”, uniemożliwiła przebicie się z takim przekazem.
Została mi do omówienia ostatnia kwestia. A raczej zasygnalizowania, bo wymaga ona szerszego namysłu. Zresztą, nie pojawia się po raz pierwszy. Chodzi o wpływ kultury na możliwość prowadzenia polityki. Polska należy do kultur „partykularnych”, które w przeciwieństwie do krajów z dominującą kulturą „uniwersalistyczną” cechują się dużym dystansem do władzy i instytucji formalnych. Nie przez przypadek stworzyliśmy takie czasowniki jak „kombinować” i „załatwiać”, trudno przetłumaczalne na wiele języków. Co więcej, jako społeczeństwo wywodzące się z kultury chłopskiej cenimy sobie „zdrowy rozsądek”, cokolwiek to pojęcie oznacza. A największym naszym patronem jest święty spokój. Nie lubimy, jak ktoś nam go burzy – zresztą to może wyjaśniać brak zainteresowania opowieścią o dużej liczbie zgonów. „Umarł? Nie znałem, widać musiał.” No i trzecie nieśmiertelne hasło – „jakoś to będzie”, będące kwintesencją strategii adaptacyjnej. Zapał rewolucyjno-mesjanistyczny to domena bardzo wąskich grup.
Nie oczekujemy wiele od władzy – ani dobrego, ani złego. Ma to swoje zalety, ale ma też swoje wady. Obecnie niestety przeważają wady – „zdrowy rozsądek”, „święty spokój” i „jakośto będzizm” sprawiają, że żaden polityk nie zamknie kraju na Boże Narodzenie i żaden polityk nie przekona większości społeczeństwa do szczepień, choćby był nie wiem – nawet Angelą Merkel. Można oczywiście rozważać hipotetyczne scenariusze, co by się stało, gdyby rząd nie prowadził złej polityki komunikacyjnej i nie podważył społecznego zaufania. Byłbym się jednak gotów założyć, że wiele by to nie zmieniło. Skoro nie przestraszyła nas fala zgonów jesienią, to choćby nie wiem co rząd zrobił, w dużej masie Polacy pojadą spotkają się na święta. Bo święta są ich i władza nie może im tego odebrać, o ile sami z tego nie zrezygnują.
Ten wątek zdecydowanie wymaga rozwinięcia, ale jestem ciekaw Waszych komentarzy. Do zobaczenia przedświątecznie, wyjątkowo w środę 23 grudnia!