W poszukiwaniu nowej normalności (odc. 15)
Z kronikarskiego obowiązku, spróbuję podać kilka danych, które w moim odczuciu są (nieco) bardziej wiarygodne. Po pierwsze, opóźniony o 14 dni tzw. case fatality rate (CFR), który zaczął gwałtownie spadać po 10 października, gdzieś od 48 tygodnia (23-29.11) z powrotem rośnie. Dzięki temu wróciliśmy dziś do stanu z 10 listopada (najniżej był on 17 listopada) – obecnie CFR wynosi 2,4%, ale do światowej średniej (ok. 3%) jeszcze trochę brakuje. Analogicznie, od 25 listopada zaczyna rosnąć wskaźnik liczby osób hospitalizowanych wśród wszystkich aktywnych przypadków – obecnie to już 6,6%, przeciętnie w Europie jest to jakieś 10%. No i wreszcie wydaje się, że liczba osób hospitalizowanych wreszcie „odkleiła” się od ok. 20 tys. (dziś niecałe 19 tys.).
Zostawiając jednak CFR na boku, co nam to może mówić? Ano może nam mówić, że sytuacja w szpitalach zaczyna się urealniać, czyli luka pomiędzy tymi, którzy potrzebują opieki szpitalnej, a tymi, którzy ją realnie otrzymują, powoli się zmniejsza. To zaś z kolei powinno skutkować spadkiem liczby WSZYSTKICH zgonów. Wiemy z oficjalnych danych z USC, że w 48 tygodniu wydano 13 502 akty zgonu (+76% wobec średniej 2010-2019). Dla porównania, w 47 tygodniu było to 14 691 (+95,5%), w 46 tygodniu – 15 590 (+110%), a w rekordowym 45 tygodniu – 16 215 (+118%).
Zobaczymy, co pokażą dane za 49 tydzień (30.11-6.12) – na razie mówią o 7 782 aktach zgonu, ale trzeba pamiętać, że liczba ta zapewne wzrośnie do ok. 10-11 tys. Jesienna fala jednak wyraźnie wyhamowuje, bo trzeba pamiętać, że dzisiejsze zgony dotyczą osób, które „złapały” COVID w drugiej dekadzie listopada.
Co istotne, podkreśliłem wyżej słowo wszystkich, bo liczba oficjalnych zgonów na COVID-19 nijak się ma do ogólnej liczby zgonów. Zobaczcie zresztą sami:
48 tydzień – średnia dobowa zgonów COVID wyniosła 487 (przy zgonach nadwyżkowych +76%)
47 tydzień – 467 (+95,5%)
46 tydzień – 353 (+110%)
45 tydzień – 298 (+118%)
44 tydzień – 192 (+95%)
43 tydzień – 123 (+65%)
Logiki tu żadnej. Jedyna sensowne wyjaśnienie jest dla mnie takie, że po prostu ludzie umierali nie mogąc się przetestować/dostać do szpitala. Ot, kolejny mały dowód na to, że służba zdrowia gdzieś od trzeciej dekady października się zapadła i dopiero teraz, po upływie ponad miesiąca, wychodzi z tej zapaści (albo lepiej napisać skrajnej zapaści, bo w zapaści to już była przed pandemią).
Mimo deklaracji Kaja Puto nadal mam jednak wrażenie, że to jakoś słabo wybrzmiewa w hałasie praworządnościowym. Wczoraj premierę miał nowy film Tomasza Sekielskiego (link w komentarzu). Dobry, przejmujący, ale trochę zostawił niedosyt. Opisując bowiem w dużej mierze sytuację do końca października, swoją opowieścią nie objął w pełni tego, co wydarzyło się później. Historia została w jakimś sensie niedopowiedziana. A to właśnie „czarny listopad” 2020 roku przejdzie w moim odczuciu do historii Polski, a nasze dzieci i wnuki będą się o nim uczyć z podręczników. „Czarny listopad” to zatem film/reportaż/obraz/spektakl, które wciąż czekają na realizację.
A skoro już mówimy o opowieści, to warto zwrócić uwagę na inną kwestię. Choć mamy jeden z najwyższych odsetków zgonów na milion mieszkańców w UE (prawdopodobnie zamkniemy 2020 rok w pierwszej trójce), to jednocześnie jako kraj przechodzimy przez pandemiczny kryzys gospodarczy najsuchszą stopą. Oczywiście ktoś napisze, że w branży gastronomicznej pracę straciło ponad 100 tys. ludzi, i to prawda. Ale bezrobocie jest wciąż relatywnie niskie, konsumpcja dramatycznie nie spadła, a co bardzo zaskakujące – zanotowaliśmy wzrost eksportu. W efekcie nasze PKB skurczy się prawdopodobnie jeszcze mniej niż te i tak optymistyczne prognozy Komisji Europejskiej.
Jak to możliwe? Widzę dwa wyjaśnienia. Po pierwsze, rzeczywisty lockdown w Polsce był relatywnie słabszy niż w innych państwach europejskich – po prostu ludzie mieli do niego dystans, co przekładało się też na niechęć do robienia testów, które z automatu (jeszcze przed wynikiem) skutkowały wysłaniem na kwarantannę (to na marginesie prowadziło do silniejszej transmisji wirusa, bo chorzy ludzie łazili normalnie po ulicach). Po drugie, Europejczycy zamknięci w domach, nie mogąc korzystać z usług, zaczęli kupować towary, które miały im pomóc przetrwać czas zamknięcia. A jakimś trafem się złożyło, że akurat meble czy sprzęt RTV i AGD są produkowane w Polsce (to by wyjaśniało wzrost eksportu).
Nie jest to coś, czym należałoby się smucić. Zresztą może to jest jedna z przyczyn, dla których wciąż nie czujemy rozmiaru tragedii. Obawiam się jednak czego innego – że niedługo znajdzie się ktoś, kto zbuduje następującą opowieść: słabszy lockdown i śmierć kilkudziesięciu tysięcy ludzi to była ofiara, którą ponieśliśmy, aby reszta społeczeństwa nie doświadczyła negatywnych skutków pandemii. Dlaczego się tego obawiam? Choćby dlatego, że nikt nie pytał tych, co umarli, czy chcą się położyć na ołtarzu gospodarki. Albo dlatego, że to nie była żadna intencjonalna strategia, jakaś nadwiślańska wizja modelu szwedzkiego, tylko efekt przypadku i braku koordynacji działań. Dlatego, że wielu jednak musi się zmierzyć z kosztami społecznymi i gospodarczymi. A może dlatego, że to będzie kolejna cegiełka do wzmocnienia i tak silnego w Polsce indywidualistycznego paradygmatu myślenia. Oby taka opowieść się nie pojawiła, bo dostrzegam jej społeczną nośność…
Ten problem stanowi dla mnie punkt wyjścia do tematu, którym miałem zająć się dziś, a mianowicie do szczepionki. Przez cały tydzień myślałem, co napisać. Tak, to bardzo nowoczesna szczepionka. Tak, została wprowadzona w rekordowym tempie, bo kolejne fazy nachodziły na siebie, podczas gdy w normalnym trybie kolejny etap można rozpocząć dopiero po zamknięciu poprzedniego, ale żadna faza nie została pominięta. Tak, nie wprowadza do organizmu wirusa, ale umożliwia organizmowi nauczenie się walki z nim bez bezpośredniego kontaktu z patogenem. Tak, może być niebezpieczna dla osób z chorobami autoimmunologicznymi, ale wiedząc to potrafimy tym niepożądanym skutkom przeciwdziałać. Tak, zaczniemy się w Polsce szczepić, kiedy wiele państw będzie już po zaszczepieniu milionów swoich obywateli. Tak, istnieje ryzyko niepożądanych odczynów poszczepiennych (NOP), ale jest ono najprawdopodobniej niższe niż ryzyko ciężkiego przebiegu COVID. Wreszcie, tak, kiedy tylko to będzie możliwe, zaszczepię się.
Jednocześnie intuicja podpowiada mi, że to, co napisałem, nie ma większego znaczenia. Wystarczy jedna informacja, iż w wyniku przyjęcia szczepionki ktoś umarł albo doświadczył nietypowych powikłań, a społeczne zaufanie do szczepionki poleci na łeb na szyję. Dodam, informacja ta nie musi być prawdziwa. W Wielkiej Brytanii w ciągu 24h od zaszczepienia pierwszej osoby w mediach pojawiła się informacja, że amerykańska firma Pfizer ukrywała przypadki powikłań po szczepieniach. To nic, że nie ukrywała, a efekty uboczne wystąpiły z taką częstością w populacji, jak bez szczepienia, ale materiał się rozszedł, wlewając truciznę do ludzkich głów.
Dla jasności – nie twierdzę, że szczepionka na 100% jest bezpieczna. Jeśli tylko okaże się, że coś z nią jest nie tak, powinna być zdjęta z rynku. Ale wiem też, że nawet stworzenie najbardziej przejrzystego systemu zgłaszania NOP nie powstrzyma publikacji internetowych kwestionujących zasadność szczepień. A mając na uwadze doświadczenia ekonomii behawioralnej, że ludzie przede wszystkim wolą unikać ryzyka i straty, to prędzej wybiorą strategię „nie szczepię się, poczekam, może nie zachoruję, a nawet jak zachoruję, to pewnie przejdę łagodnie” niż strategię „szczepię się, bo chce wrócić do normalnego funkcjonowania, a efekty uboczne szczepionki mają niższe prawdopodobieństwo niż ciężki przebieg COVID”. Tym bardziej, że nawet osoby zaszczepione będą musiały chodzić w maseczkach i się społecznie dystansować, czyli robić to, co w ostatnich miesiącach najbardziej znienawidzone.
Chciałbym być złym prorokiem, ale obawiam się, że nawet jeśli rząd stanąłby na głowie, i wszystko zrobił najlepiej jak się da, to i tak większość Polaków się nie zaszczepi. A to oznacza, że te wszystkie nadzieje, że za sprawą szczepionki późną wiosną wrócimy do normalności, nijak się mają do rzeczywistości. Trzeba się zatem oswoić z myślą i o kolejnej fali epidemii, i o kolejnych lockdownach. I niezależnie od przygotowania sprawnego systemu szczepień zastanowić się, jak się ogarnąć ze świadomością, że szczepionka żadnym gamechangerem nie będzie.