W poszukiwaniu nowej normalności (odc. 23)
Z kronikarskiego obowiązku… przed tygodniem z przyczyn rodzinnych musiałem zrobić przerwę, ale nadrabiam ‒ Panie i Panowie, niestety stało się to, czego się obawialiśmy, a co wydawało się nieuniknione: przyszła do nas trzecia fala. W ostatnim odcinku, 5 lutego, pisałem, że martwią mnie dane z bliskiej zagranicy, i że w niedługim czasie epidemia może w nas uderzyć w zdwojoną siłą. Przed tygodniem (12 lutego) tego jeszcze nie było widać, ale miałem napisać, że widać wzrost mobilności w ostatni weekend stycznia, a to może przełożyć się na więcej przypadków po połowie lutego. No i niestety się przełożyło.
No dobra – liczby. Średnia dobowa liczba zdiagnozowanych przypadków wzrosła z 5353 na 6598, czyli o 23%. Ostatni taki wzrost mieliśmy … 17 września, kiedy ruszała jesienna fala. Analogicznie jak jesienią, ten wskaźnik rośnie z dnia na dzień o ok. 5 punktów procentowych. Nie muszę pisać co to oznacza dla liczby zarażonych – w tym tempie do końca lutego osiągniemy poziom, w którym liczba nowych przypadków podwaja się co ok. 10 dni. Choćby doświadczenia czeskie pokazują, że nie ma co specjalnie liczyć na to, że silna fala jesienna wyraźnie spowolni ten proces. Jednocześnie odsetek testów pozytywnych powoli, ale zaczął rosnąć, i to przy 50 tys. testach dziennie. Nasze moce przerobowe to ok. 80 tys. dziennie, ale przy takich wzrostach można się spodziewać, że za kilkanaście dni system testowania straci wydolność.
Nie mówię też o wydolności systemu śledzenia kontaktów – już wielokrotnie pisałem, że mimo zwolnienia SANEPIDu z wielu zadań, inspekcja w zasadzie poddała temat wywiadów epidemicznych. Przynajmniej takie wnioski można wysnuć z danych – na kwarantannę wysyłamy 0,77 osoby na jeden aktywny przypadek, a można w uproszczeniu założyć, że system działa, kiedy ten wskaźnik przekracza … 5. Nie ma co zatem specjalnie liczyć, że nagle zaczniemy prowadzić skuteczną strategię test&trace. Więcej o tym w świeżutkim raporcie, który napisaliśmy wspólnie z kolegą Markiem Oramusem dla Centrum Polityk Publicznych UEK (link do raportu tu: Sanepid w ogniu).
Mało? Jedziemy dalej. Liczba osób hospitalizowanych w ostatnim tygodniu zaczęła rosnąć po raz pierwszy od 20 listopada, czyli końca szczytu jesiennej fali. Problem w tym, że do jesiennej fali ruszaliśmy z obciążeniem szpitali na poziomie 20%, a dziś to realnie ponad 60%. Jeśli służba zdrowia jesienią wysypała się mniej więcej po miesiącu od startu fali, to teraz mamy dużo mniej zapasu. To oczywiście będzie wyglądać różnie w różnych województwach, ale patrząc na to, gdzie najszybciej przyrasta liczba nowych zachorowań, tym razem wygląda na to, że na pierwszy ogień pójdzie Warmia i Kujawy. I to perspektywa bardziej 2-3 tygodni, a nie miesiąca.
Pojawia się naturalne pytanie – co robić? Nie ma złotych recept, trzeba pamiętać, o czym wielokrotnie pisałem, że decyzje rządu to jedno, a gotowość społeczeństwa do ich przestrzegania to drugie. Ludzie chwycili się nadziei, zaprezentowanej pod koniec listopada, że po 17 stycznia, kiedy ruszymy ze szczepieniami, sytuacja zacznie wracać do normalności. I tej nadziei się trzymają, a informacje o zachorowaniach nie będą na nich jeszcze przez kilkanaście dni robić większego wrażenia. Podejrzewam, że rosnąca liczba zgonów też niespecjalnie, skoro po pierwsze nie zrobiła wrażenia jesienią, a po drugie wyraźniejsze wzrosty pojawią się dopiero w drugiej dekadzie marca. Skuteczne mogłoby być tylko wprowadzenie szybkiego i radykalnego lockdownu, ale to politycznie jest niewykonalne.
Nie ma też co liczyć na szczepienia – wyszczepiliśmy 5% populacji (to jest i tak na tym etapie sukces, za które należy pochwalić rząd), przy super sprzyjających wiatrach doszczepimy do końca marca jeszcze 3-4%. Przy odporności po jesiennej fali na poziomie ok. 30-35%, daje nam to max 45% - dużo za mało, aby myśleć o odporności zbiorowiskowej, do której potrzeba co najmniej 70%. A trzeba pamiętać, że wraz z rosnącą liczbą zachorowań tempo szczepień spadnie, bo więcej ludzi z racji objawów będzie mieć przeciwskazania, a poza tym służba zdrowia będzie musiała przenieść swoje siły na walkę o życie i zdrowie pacjentów.
Znikąd nadziei? No nie wygląda to dobrze. Ja mam tylko jeden pomysł. W partnerstwie publiczno-prywatnym trzeba zbudować sieć ok. 5 tysięcy osób, które będą stanowiły wsparcie Sanepidu i będą przeprowadzać wywiady epidemiczne, no a potem wysyłać na obowiązkową kwarantannę. Aby jednak takie rozwiązanie w ogóle miało sens, trzeba zagwarantować automatyczną wypłatę 100% wynagrodzenia postojowego wszystkim kierowanym na kwarantannę, aby maksymalnie osłabić motywację do łamania zakazu wychodzenia z domu. Można rozważyć wprowadzenie klauzuli, zgodnie z którą złamanie zasad kwarantanny oznacza utratę takiego wynagrodzenia, ale to już detal do dopracowania. To wszystko oczywiście będzie kosztować, ale miesięcznie to będzie kilka miliardów, co przy skali kosztów pełnego lockdownu i kolejnych tarcz można uznać za oszczędność. Zdaje sobie sprawę, że to nie jest łatwe, ale nie znajduję łatwiejszego rozwiązania, które może pozwolić na uniknięcie katastrofy na miarę tego, czego doświadczyliśmy jesienią. Myślę, że kolega Mateusz Piotrowski ma to już lepiej rozpisane i byłby w stanie dołożyć cegiełkę do tego pomysłu.
Miałem pisać o mutacjach z Wielkiej Brytanii, Brazylii i RPA, ale myślę, że będzie do tego jeszcze okazja, bo za ich sprawą będziemy żyć z pandemią o wiele dłużej, niż nam się jeszcze niedawno wydawało. Jeżeli ktoś chciałby posłuchać o tym wcześniej, zachęcam do obejrzenia rozmowy z ostatniej środy, do której zaprosił mnie Krzysztof Rak. I koniecznie przeczytajcie tekst z The Atlantic, który wykopał nieoceniony Michał Możdżeń.
Tyle na dziś. Uważajcie na siebie i jeśli tylko możecie, ograniczcie wychodzenie z domu – im więcej osób to zrobi, tym łatwiej będzie nam zmierzyć się ze skutkami kolejnej fali.